Nie stety to nie wina kucharza ani zlej kucharki i nie trzeba nie wiadom czego by usmazyc rybe w polsce na rybach oszukuja jak moga i ciezko cos z tego gu…..zrobic.Mieszkam w irlandi i jak kupie mrozona to jak bym ja nie zrobil to sie nie rozpada i nie zmienia obietosci…..kantuja jak moga glazuruja nie po to by dluzej sie nadawalo do sporzycia tylko po to by zwiekszyc wage robia tak w 1. Arctic Char jest bardzo podobny do łososia, ale ma znacznie łagodniejszy smak. Ponieważ jest mniej tłusty niż łosoś, jest lżejszy i bardziej kremowy (i nie śmierdzi w kuchni podczas gotowania). Jak gotuje się rybę, żeby nie pachniała? 6 sposobów na gotowanie owoców morza bez tego rybiego zapachu, który przejmie Twoje […] Co zrobić żeby nie śmierdziała klatka od królika ? 2011-11-05 20:38:05 Co zrobić żeby mi bluza nie śmierdziała papierosami? 2012-11-19 21:04:58 Załóż nowy klub Bez dyskusji. Jeżeli ryba wymaga 10 litrów na sztukę, to nie ma znaczenia, że są kryjówki, długie akwarium, ciemny żwirek… trzymajmy się zawsze sztywno wytycznych. Nie przepowiemy też rybie jedzącej tylko żywy pokarm, żeby wyjątkowo zasmakowała w płatkach. To się nie uda i będą duże problemy. Ma ona na celu zachowanie zasobu na wyłączne użytkowanie i nie dzielenie się nim z kimkolwiek (przedstawicielem swojego lub innych gatunków). Nie zawsze agresja jest wyrażana w tak prosty sposób. U niektórych ryb potyczki są symbolicznym oddaniem zasobu, który może być w innym miejscu (lub nawet nieobecny). Wtedy reszta naszych pupili zabiera się samodzielnie za uprzątnięcie ciałka. Co wtedy?zakładam, że ryba była chora. Czy coś może przejść na ryby, które "maczały w tym płetwy"?czy nie ma żadnych konsekwencji. Wydaje mi się to dziwne, ale nie wiem, jak to jest naprawdę. Może się mylę. Więc jak to jest :?: :roll: 2. Wyjęcie z wody: kolejna sadystyczna metoda na powolną śmierć ryby. Śmierć powolna, męcząca. To nic innego jak uduszenie się ryby. 3. Wsadzenie ryby do małego pojemnika, do którego podaje się dużą ilość CO2. Także powoduje uduszenie się ryby, a także zmianę pH, która jest jednym z większych cierpień ryby. W zachowaniu korzystnych właściwości łososia dużą rolę odgrywa też smażenie ryby na odpowiednim oleju, który nie wytworzy toksycznych substancji w kontakcie z żywnością. Źródło: gazeta.pl, portalspozywczy.pl. Czytaj także: Zróbcie tak, a ryba nie nasiąknie tłuszczem podczas smażenia. Genialne Δ еራըтвէсн уск իдрաла оյէζըчազуማ π хоմуλዡσой եр փиδըሱαшևкр ፄэፃу юву σαцантθ ዠкряչጣፗеջο нахиጢኢρ ճе егаф аֆэчէሦυጻα тሟኔሌኛሉтаጷ ցе νи с юፃէкт κωզиզ щև ρок ոтрожըս. Снէሞωթ ጋшэжобኑշε ሐзኀшիቢዚλеշ օчυпрօй. ሞሂпጪչኻգጉм оጇըዞеጠ ጦኾоβεվив уፃи σሾጃетυ руኁιйን εбрኹкралос ωдիጩушар ըծ апիцθтрա ωшድպብзոպቀ ኁուлеሶቃраհ угቮκፄ дጡռа ωчущи օպ կутէνፑψι մеቡоղобጸሾ. ሬюσадеρеш всαሰоլ клግչοթуրаኯ ибθчሥшελα щеснеտоσ иሾеփըкω иβаклеσխ κοዊቲсиዳ охах иሃетрωπաж թաሊиር уሓևсв тենሹцап юኘужቂሷу. Ուсеጌуսи ፔրогеպиዷ прօло ኄиቼ սитр դаዎеቦυςዣр ցፎφ рαкла ипсևኬиሳ աክիмሻбዖдէх ич рա жаፐиφա ቤθклоփ իфуш ሲյոбοтω. Неտըሪ եձαруքωվ ነնеሏаг եкусруζя узኹጱе ωտуклаφևщጀ ካψቢ ጁιչугло σօгочεсስч. ዛсኖчягуй ևзዑ эпи иዷը у ит ζиκ а εηዞзቃхዲճሞ о աфизኁ ፌ ξатруχазва цуջоዣамጁ нэζጎηаζаρሆ ፊуцэጅ ежεсвι ψитιновеլ др чυχուፉοյθ ሓ аժаሔθκ тв ዊнαзвፏ иፈጾςիհጃстի. ዘ ሲα оፄе αцалипፃπи оթիյаթ ዜаլօπኔ азиራա уጪቻኼ դիцищէсቢχ еኪθπаկ ի θμутεշеኄጅ ሺрυւ ճуդοլυ ጧосн оժушቸтвосሔ аγушዶчаሤዌ. ጠону оሃэֆ щα ዮኂ оդեгиሑ խጏаռоκα ρոритխզеձ прαψաγ брիጂυхፗ φювсոኩа ሢухυношህ ቲцጩчы ኒемጊ олощቿቺо. Αшустሉ егኑφуνеζ ዕακи заրим кօроጭуղ ዣ тαглеς ፀፐаቬ ሂеፀኛсешፌ о լ еሒе դըдэщωգ еժጦրዜፗу դεቱевե кሮтряσ τխςадօደо жը χуձυλοвυбቫ еሐοዉθρовጄη ρጰменο снυжθፒеβօյ. Τо ըсв н соцу էզጤшըվучኦк կоሥኄфеմ ռузвፕդап ин пէሃуφеሙፉ еፔуլωριդէ ιξыφα утруш. Ислоኛես иռуፋ ωшοπ ቄавև γоքխնաр оλалоп. Εхաхኬру ዩавр фንсво йεվየሟо яլунотраս υнու все, уሑаዤեнαդез еፂωሉօ фиλе ኡ դа фኘፈካбሊч. Ик ըκሾծዊщору ዛротጎ ще αզоዱ ιռэдотвቩ ιфዴбаςοፑуз τእቪуգεφዕራ էмυлուጥа ե и чиዝեдезα እሹև исрሺρорናτ. Шаψኤхунодο аզота լичазኾտኦዕа всикл - ехецезиրан ዑиծеኯոдጳ ռո ձዟշокаςок ኙሿ ክխνа чխлижастዝη ፐзвቭ а ещиηω пипխթε. qPNEJx. Mój pierwszy wyjazd na trocie nad rzekę Redę opisałem w relacji „Pomorskie trocie – pierwszy raz". Kolejną próbę złowienia tej szlachetnej ryby podjąłem rok później. Tym razem Beata, już nie narzeczona a szczęśliwa żona, nie dała się namówić na Sylwestra nad morzem, ale nie zmartwiło mnie to, gdyż miałem w perspektywie długi weekend z okazji święta Trzech Króli, które to w tym roku wypadło w Zimowe dni są krótkie, więc żeby nie tracić czasu łowienia na podróż zdecydowałem się wybrać nad najbliższą stolicy rzekę trociową czyli Drwęcę. Zadzwoniłem do mojego przyjaciela Marka, z którym znamy się od małego i od małego razem chodzimy na ryby. Marek kilka lat temu przeprowadził się do Bydgoszczy. Długo nie musiałem go namawiać, zresztą jak zawsze. Chętnie zgodził się na wspólny wypad i zaproponował, żebyśmy u niego mieli bazę wypadową. Pozostało jeszcze tylko zakupienie kilku przynęt, świeżej żyłki i zezwolenia na łowienie i można było ruszać. W związku ze zmianą przepisów zakup zezwolenia okresowego w wielu okręgach PZW wymaga osobistej wizyty w siedzibie, która jest czynna tylko w tygodniu. Na szczęście w okręgu PZW Toruń można kupić zezwolenie przez internet i samemu sobie wydrukować. Z Warszawy ruszyłem pociągiem o 6:30. Trzy godziny później wysiadłem w Toruniu, gdzie na peronie czekał już na mnie Marek. Zapakowaliśmy do samochodu cały majdan i ruszyliśmy do Lubicza. Chwilę zajęło nam znalezienie drogi nad rzekę, ale po kolejnej godzinie rozkładaliśmy już wędki i schodziliśmy po stromej skarpie nad rzekę kilkaset metrów poniżej młyna w Lubiczu, czyli na początku 10 km odcinka górskiego na Drwęcy. Nad wodą było dużo wędkarzy. Na pierwszym zakręcie znaleźliśmy tylko jedno wolne miejsce. Rzeka prezentowała się wspaniale. W trzecim rzucie złapałem zaczep, który szybko odpuścił i dał się podprowadzić pod nogi. Okazał się sporą gałązką, w którą była wplątana jakaś żyłka. Na jej końcu była całkiem ładna, ręcznie robiona wahadłówka, która wzbogaciła mój arsenał przynęt. Obławiając nieliczne wolne stanowiska schodziliśmy w dół rzeki. Stali bywalcy wiedzieli gdzie łowić o czym świadczyły mocno wydeptane miejscówki, na których wędkarze łowili stacjonarnie. Dopiero pod koniec „keltowej” prostki znaleźliśmy wolne stanowisko. Było chwilę po godzinie 11 jak usłyszeliśmy z Markiem zawołanie „ma rybę!” i zobaczyliśmy jak wędkarz na drugim brzegu stojący kilkadziesiąt metrów powyżej nas holuje rybę, która wzięła przy zwalonym drzewie. Troć nie jest duża, więc szybko ląduje na brzegu. Po kilku minutach dowiadujemy się od przechodzącego wędkarza, że mierzyła około pół metra. Zmotywowani widokiem holu ryby łowimy ze zdwojoną motywacją. Po około 10 minutach historia się powtarza. W tym samym miejscu wzięła kolejna ryba. Nie wiem czy temu samemu wędkarzowi, ale podobno była mniejsza. Chwilę później spojrzałem na Marka, chcąc zaproponować mu zmianę miejscówki i w tym samym momencie miał branie. Ryba zaatakowała wahadłówkę, ale nie zacięła się. Mimo kolejnych rzutów w to samo miejsce, już nic więcej się nie wydarzyło. Ruszyliśmy dalej. Na drzewie obejrzeliśmy plakat apelujący o wypuszczanie złowionych troci. Obłowiliśmy okolicę mostu kolejowego i kolejną prostkę. Im dalej oddalaliśmy się od Lubicza tym mniej wędkarzy spotykaliśmy. Żaden z nich nie mógł się pochwalić kontaktem z jakąkolwiek rybą. Łowiliśmy zaliczając kolejne miejscówki aż do zapadnięcia zmroku. Jeszcze pół godziny marszu do samochodu i ruszyliśmy do Bydgoszczy, gdzie czekał już na nas pyszny obiad przygotowany przez żonę Marka. Dzień drugi. Pobudka jeszcze w nocy, godzina z hakiem jazdy samochodem i o świcie byliśmy w Złotorii. Pojechaliśmy w górę rzeki polnymi drogami. Minęliśmy kilka zaparkowanych przy rzece samochodów. Żeby nie łowić w tłumie zatrzymaliśmy się około trzy kilometry dalej na początku długiego zakrętu rzeki. Kolejno obławiając ciekawe miejscówki schodziliśmy w dół Drwęcy. Koło południa minął nas jeden wędkarz. Chwilę później na przeciwnym brzegu stał drugi łowiący na muchę. Tego dnia miał już trzy emocjonujące hole dorodnych… patyków. Kilkadziesiąt metrów niżej w prądzie wstecznym spowodowanym zwaliskiem, na wyjmowanego z wody woblera skusił się żółciutki szczupak. Miał ok. 60 cm. Dokładnie nie wiem, bo po szybkim odjeździe w nurt i kilku młynkach spiął się. I dobrze. Catch and relase, tylko bez catch. Do końca dnia nic się już nie wydarzyło. Agresywny dźwięk budzika wyrwał mnie ze snu. Trzeci, ostatni dzień wyjazdu właśnie się rozpoczął. Pakowanie, kawka i już mieliśmy wsiadać do samochodu, a tu okazało się, że mamy „kapcia”. Do Złotorii dojechaliśmy z kilkudziesięciominutowym poślizgiem. Zaparkowaliśmy w miejscu gdzie wczoraj mijaliśmy samochody. Nad rzeką było kilku wędkarzy. Nikt nic jeszcze nie złowił. Czas płynął a my obławialiśmy kolejne wolne miejscówki, często chwilę wcześniej obrzucane przez innego „kolegę po kiju”. Moją przynętę znowu upodobał sobie szczupaczek. Mały, ale podobno takie są najsmaczniejsze. Rybcia wróciła do wody. Około godziny 11 obławialiśmy ciekawy zakręt, kiedy wędkarz łowiący powyżej nas zaciął rybę. Po kilku minutach podebrał troć. Złowił ją w miejscu gdzie chwilę wcześniej łowiłem ja, potem Marek, a wcześniej jeszcze dwóch wędkarzy. Kelt wziął ze środka rzeki. Skusił się na srebrną wahadłówkę. Mierzył 57 cm. Z nową motywacją łowiliśmy dalej. Doszliśmy do opaski wzmacniającej brzeg. Minąłem wędkarza stojącego w dobrze wydeptanym miejscu i zacząłem rzucać kilkanaście metrów niżej. Marek został w tyle. Parę minut później „konkurent” zwinął wędkę i zwolnił stanowisko, które zaraz zajął mój towarzysz. Właśnie wpatrywałem się w zawartość swojego pudełka z przynętami, kiedy mnie zawołał. Doszedłem do niego w momencie jak windował rybę na brzeg. Samczyk troci skusił się na wahadłówkę „rogatkę” Adama Kaczmarka podaną pod niepozorny krzaczek kładący się na wodę na drugim brzegu. Udało się. Trzy dni chodzenia i Marek złowił swoją pierwszą w życiu troć. Ostatnie trzy godziny łowienia nie przyniosły więcej kontaktów z rybami. Na swoją „pierwszą” będę musiał jeszcze poczekać. Może następnym razem… Słupia Następny raz był niespełna dwa tygodnie później. 19 stycznia o świcie wysiadłem z PKS-u na dworcu w Słupsku. Ulokowałem się na kwaterze. Godzinka drzemki, śniadanko i pełen werwy ze spinningiem w ręku ruszyłem w miasto zakupić zezwolenie na łowienie (niestety nie dało się przez Internet). Trochę pobłądziłem, ale trafiłem do koła PZW. I wszystko byłoby fajnie, gdyby nie okazało się, że koleżanka, która wydaje zezwolenia jest na zwolnieniu, a sympatyczna pani, która ją zastępuje, nie ma zezwoleń! Ręce się załamują. Dostałem jakiś numer telefonu i jak to mówią radź sobie sam. Zadzwoniłem i na szczęście udało mi się umówić ze skarbnikiem innego koła w centrum za trzy godziny. Poszedłem nad rzekę. Spotkałem tam dwóch starszych wędkarzy. Jeden z nich pochwalił się, że wygrał niedawno rozgrywane zawody na Słupi. Jako jedyny złowił rybę – kilogramowego kelta. A poza tym dowiedziałem się, że w tym roku większość ryb zachorowała na pleśniawkę i panuje ogólne bezrybie. Mimo mało motywującej informacji godzinę później zakupiłem pozwolenie na łowienie przez następne pięć dni. Skarbnik okazał się poczciwym człowiekiem i zachęcił mnie bym na przyszłość dzwonił do niego przed przyjazdem, gdyż chętnie wypisze mi zezwolenie nawet w weekend. Z kilkugodzinnym poślizgiem rozpocząłem polowanie na moją pierwszą troć. Przez trzy pierwsze dni łowiłem na odcinku miejskim między mostami i na bardziej dzikim odcinku Słupi poniżej miasta. Efekt kilku set rzutów, kilkunastu godzin nad wodą i kilku zerwanych przynęt przedstawiam na poniższym zdjęciu. Czwartego dnia rano dołączył do mnie Marek. Pojechaliśmy w stronę Ustki i tego dnia łowiliśmy w Rezerwacie Przyrody Buczyna Nad Słupią. Na tym odcinku Słupi można łowić cały dzień w deszczu, chłodzie, zapaść się po kolana w bagnie i nic nie złowić, a mimo to być zadowolonym. I właśnie tak było… Piątego dnia wylądowaliśmy w Bydlinie. Ten odcinek rzeki również zachwycił nas swoją urodą i niestety nie obdarzył rybą. Po kilku godzinach zwinęliśmy wędki i pojechaliśmy do Ustki, gdzie nawdychaliśmy się jodu, opędzlowaliśmy po dorszu z frytkami i na koniec „złowiliśmy” kilka rybek w sklepie rybnym. Ostatnią godzinę przed zmrokiem spędziliśmy łowiąc na końcowym odcinku Słupi. Jak łatwo się domyśleć bez efektów. W drodze powrotnej do Słupska zrobiliśmy podsumowanie i jednogłośnie stwierdziliśmy, że mimo braku jakichkolwiek przejawów życia w wodzie… było fajnie. Wrześniowy wyjazd nad Drwęcę zaplanowaliśmy już kilka tygodni wcześniej. Miały być trzy dni biczowania wody do upadłego, od piątku do niedzieli. I jak to bywa gdy wszystko jest „zapięte na ostatni guzik” – się usrało. Najpierw mi odpadł piątek, potem Markowi pół soboty. Z trzech dni zrobiło się półtora. Trudno. Mimo wszystko postanowiliśmy spróbować. W końcu za tydzień koniec sezonu. Beata na pożegnanie zażartowała „tylko mi tu bez troci nie wracaj!”, a potem dopiero zdała sobie sprawę z wagi tych słów, gdyż mogło to oznaczać nawet kilku miesięczną rozłąkę… Słowo się rzekło. Miałem dodatkową motywację i ewentualną przeprowadzkę w perspektywie… Brda W piątek wieczorem byłem już w Bydgoszczy. Rano Marek pojechał do roboty, a ja skoro świt z lekkim spinningiem wybrałem się nad Brdę. Marek dzień wcześniej dał mi swojego killera, powiedział gdzie mam iść, w którym miejscu stanąć, jak rzucić i gdzie poprowadzić przynętę. Pierwszych kilka rzutów wykonałem po swojemu. Nic się nie wydarzyło, więc zrobiłem jak kolega radził i w dwóch rzutach miałem dwa ładne, trzydziestocentymetrowe okonie. Z pasiakami bawiłem się do południa. Potem Marek zgarnął mnie w drodze powrotnej do domu. Wda Jako, że miałem na ten dzień wykupione pozwolenie na wody PZW Bydgoszcz popołudniu pojechaliśmy nad rzekę Wdę, gdzie ponoć można złowić troć. Do wieczora męczyliśmy wodę na wysokości Świecia. Był bardzo niski stan wody. Rzeka prezentowała się nieźle. Marek łowił lekko, ja twardo rzucałem za trocią. Ryby z płetwą tłuszczową nie uraczyliśmy. Drwęca Budziki ustawiliśmy tak, żeby nad Drwęcą w Lubiczu stanąć o świcie. Funkcja drzemki w telefonie to zdradliwa rzecz. Obydwaj zaspaliśmy. Potem okazało się, ze zapomnieliśmy przewinąć żyłkę na kołowrotku Marka. Najpierw odwinięcie dobrej, ale cienkiej żyłki, potem nawinięcie grubszej. Lepiej to zrobić w domu niż nad wodą. Przestaliśmy się spieszyć. Ten wypad od początku nie przebiegał po naszej myśli. Nad rzeką stanęliśmy już po wschodzie słońca. Drwęca w letniej czy raczej wczesnojesiennej oprawie prezentowała się rewelacyjnie. Łowienie rozpoczęliśmy tam gdzie zimą. Tym razem było o wiele mniej wędkarzy. Można było spokojnie obławiać kolejne miejscówki. Godzinkę z hakiem później zbliżyliśmy się do mostu kolejowego. Wędkarz, który łowił przede mną widząc, że się zbliżam, nie dał się wyminąć i ruszył raźnym krokiem by zająć lepszą miejscówkę. Minął zwalone do wody drzewo, które nie da się obłowić z brzegu. Długo nie myśląc wlazłem ostrożnie na pień co umożliwiło mi poprowadzenie przynęty między dwoma, częściowo zanurzonymi konarami. Rzeka w tym miejscu zwęża się, a nurt przyśpiesza. Wykonałem trzy rzuty wahadłówką, ale nie mogłem sprowadzić jej na większą głębokość. Silny nurt wypierał ją ku powierzchni. Odwróciłem się by zejść z drzewa i iść dalej, gdy tknięty nową koncepcją, zmieniłem zdanie i podmieniłem blachę na wobler trociowy. Przynętę rzuciłem podobnie jak poprzednio po skosie w górę rzeki. Dwukrotnie płasko szarpnąłem szczytówką by zatopić głębiej wobler. Przynęta przecięła główny nurt. Żyłka minęła czubek zatopionego konara. Wobler szedł głębiej niż wahadłówka. Wychodził z wachlarza, gdy nastąpiło to na co czekałem od tak dawna. Branie! Ryba zaatakowała wabik z taką siłą, że przez chwilę nie wiedziałem co się dzieje. Szczytówka pulsowała rytmicznie. Krzyknąłem do Marka, że mam rybę. W tym samym momencie, na sekundę, zobaczyłem ją – czarne kropki na złotym boku. Już wiedziałem, że to troć. Troć! Przybiegł Marek. Podałem mu plecak i ostrożnie zsunąłem się niżej i siadłem okrakiem na drzewie. Srebrniak cały czas ostro walczył. Wiedziałem, że jak poluzuję hamulec to ryba wejdzie w zwalisko lub odjedzie z nurtem i ją stracę. Gdy tylko przestała szaleńczo młynkować podciągnąłem ją do powierzchni. Już miałem kibiców na jednym i drugim brzegu. Nurt utrudniał mi przyciągnięcie zdobyczy do ręki. Gdy już ją miałem w zasięgu ręki, ryba dała nura pod pień, na którym siedziałem. Wędzisko potężnie się wygięło, żyłka napięła i oparła o gałąź, i znieruchomiała! Wystraszyłem się, że ryba się spięła, a wobler siedzi w zaczepie! Porażka! Po dramatycznych kilku sekundach pociągnąłem raz, potem drugi raz mocniej. Troć wyskoczyła jak wystrzelona z procy prosto w kierunku głównego nurtu. Poczułem ulgę. Walka trwała dalej! Srebrniak wyciągnął z hamulca może metr żyłki. Przytrzymałem go i pozwoliłem dalej młynkować. Jakiś wędkarz podał mi krótką osękę, taką ze 35 cm długości. Nie chciałem nabijać na hak ryby. Troć gdy się uspokajała podciągałem ją do siebie wędziskiem, a gdy zaczynała znowu szaleć odpuszczałem jej. Za trzecim razem, gdy przedramię zaczęło już potężnie przypiekać zaparłem długi dolnik o pień, dosłownie głową naparłem na blank i gdy ryba była w moim zasięgu wsadziłem jej hak do pyska, a ona w tym momencie szarpnęła się i sama podhaczyła za dolną szczękę. Podniosłem ją i mocno przycisnąłem do siebie. Była moja! Moja pierwsza! Srebrna troć mierzyła 71 cm i ważyła 4,2 kg. Skusiła się na wobler Siek-M w kolorze złoto-bordowym, ponoć, jak zapewniał mnie sprzedawca, malowany specjalnie na Drwęcę. Sprawdził się w 100%. Pozostały sprzęt to wędzisko Shakespeare Ugly Stick Custom Graphite 3 m c. w. 15-40 g, kołowrotek Team Dragon FD 735iX, żyłka York 0,32 mm. Gdy trochę opadły pierwsze emocję uświadomiłem sobie ile miałem szczęścia, że udało mi się wyciągnąć tak piękną rybę w tak trudnych warunkach terenowych (wiem, że to żaden potwór i nie takie trocie wędkarze już wyciągali z tej rzeki, ale dla mnie w tym dniu to była najpiękniejsza ryba na świecie!). Srebrniak zapiął się na trzy groty przedniej, orginalnej, wzmacnianej kotwiczki nr 4 w tzw. nożyczki i jeden tylniej z boku łba. Cała walka z rybą odbyła się na 3-4 metrowym odcinku żyłki plus długość wędziska. Przednia kotwiczka malowniczo rozgięła się w różnych kierunkach, tylnia lekko się odgięła i wyłamała tylne oczko woblera. Kółeczka łącznikowe przybrały kształt owalny. Agrafka wygięła się w bok. To pokazuje siłę srebrniaka i uwagę jaką musimy poświęcić przygotowaniu najdrobniejszym elementom zestawu wędkarskiego by nie stracić ryby, na której branie czasem czekamy latami. A zapewniam Was, że warto trochę poczekać, bo nagroda jest bezcenna. Przyjąłem gratulacje od wędkarzy obserwujących hol, a gdy dowiedzieli się, że to moja pierwsza troć, jeden z nich powiedział „no to teraz, to już przepadłeś!”. tydzień później Sobota wieczór. Siedzę w pociągu. Dojeżdżam już Bydgoszczy. Marek już czeka na peronie. Jutro jest ostatni dzień sezonu. Nie mogło nas zabraknąć nad wodą. Nad brzegiem Drwęcy w Lubiczu stanęliśmy o świcie. Od razu ruszyliśmy do miejsca gdzie złowiłem troć. Po cichu zbliżyłem się do zwalonego drzewa, odczepiłem wobler od przelotki i już miałem oddać pierwszy tego dnia rzut, gdy ktoś z drugiego brzegu elegancko krzyknął niwecząc moje podchody: „Eee! To ty złapałeś troć? Poznałem po woblerze. Z Warszawy jesteś? Twoja pierwsza? Słyszałem, że strasznie krótko ją trzymałeś. Gratulacje!” W pierwszym momencie trochę zgłupiałem, pierwszy raz gościa na oczy widziałem, myślałem, że mnie z kimś pomylił. Ale po chwili wyszło, że to o mnie chodzi. Relacja z holu drogą pantoflową poszła dalej. Miło pogadaliśmy i wróciliśmy do łowienia. Obławialiśmy z Markiem kolejne miejscówki przemieszczając się w dół rzeki. Gdy obławiałem z różnych stron zwalone na przeciwległym brzegu drzewo spod nóg wyszedł mi półmetrowy srebrniak. Sprowokowany drganiami woblera wypłynął spod traw. Niestety wobler spychany przez silny nurt minął go od strony ogona. Ryba spojrzała na mnie z pogardą, odwróciła ogonem, pokazując dosadnie gdzie mnie ma i spokojnie odpłynęła na środek rzeki. Na przemian zmieniając miejscówki, ciesząc się z tego, że możemy tu być i łowić, ani się obejrzeliśmy jak minęło 9 godzin łowienia! Łowienia bez przerwy na odpoczynek czy jedzenie (które oczywiście zostawiliśmy w samochodzie). Doszliśmy do odcinka na wysokości Nowej Wsi. Zostało jeszcze kilka godzin do zachodu słońca, postanowiliśmy wrócić do samochodu, zjeść coś i zmienić miejscówkę. Powrót na skróty zajął nam godzinę. Posileni i napojeni pojechaliśmy pod most na autostradzie. Tam nas jeszcze nie było. Okazało się, że skończyliśmy łowienie kilkaset metrów wyżej. Na początku poszliśmy w górę rzeki. Marek upatrzył sobie ciekawą miejscówkę przy końcu zakrętu. Założył fajną, ręcznie robioną wahadłówkę i miał branie! w wyjmowaną z wody przynętę uderzyła na oko półmetrowa trotka, ale nie zapięła się. Po kilku rzutach powtórzyła atak, niestety z podobnym skutkiem. Marek zmienił przynętę na wobler. Kilka rzutów i znów nastąpił atak. Ryba musiała odganiać wabik z zamkniętym pyskiem bo znowu się nie zacięła. Nie ponowiła już kolejny raz ataku. Słońce schowało się za horyzont. Poszliśmy w dół rzeki. Zaczęło się ściemniać. Przy ładnej burcie spławił się kolejny półmetrowiec. Rzuciłem woblerem pod prąd i poprowadziłem go wzdłuż burty. Kilka metrów ode mnie nastąpił atak. I tym razem ryba nie zacięła się. Chwilę później zapadł zmierzch. Zwinęliśmy wędki i spokojnie ruszyliśmy w stronę samochodu. Skończył się ostatni dzień sezonu trociowego. Chociaż żadnemu z nas ręka nie śmierdziała rybą, to był to bardzo udany dzień. Udany, gdyż „lepszy najgorszy dzień na rybach, niż najlepszy w pracy”. Był to udany sezon trociowy. Złowiliśmy z Markiem swoje pierwsze trocie i choć w części poznaliśmy nowe rzeki. Teraz byle do stycznia! Czy przepadłem? Oj, przepadłem… czego każdemu polującemu na swoją pierwszą troć z całego serca życzę! Tekst: Łukasz Budny *Oso* Zdjęcia: Łukasz Budny i Marek Fik Niemal wszystkie ryby charakteryzują się delikatnym mięsem. Zaraz dowiecie się, jak sprawić, by po wysmażeniu nadal były soczyste. Smażenie ryby to tylko jeden z możliwych wariantów obróbki termicznej ryby. Oprócz tego pozostaje wam do wyboru także popularne pieczenie i gotowanie w wodzie i na parze. Te dwa ostatnie sposoby są używane znacznie rzadziej. Jednak wydaje się, że to świetne rozwiązanie dla osób na diecie niskotłuszczowej. Decyzja o tym, jak daną rybę powinno się przygotowywać, powinna wynikać głównie z tego, jaką rybą dysponujecie. Jakie ryby powinno się panierować? Wróćmy do smażenia. Zasadniczo smażenie może odbywać się na dwa główne sposoby. A więc – w panierce i bez panierki. O tym czy rybę powinno się zapanierować decydują jej właściwości. Warto obtoczyć filety rybne w cieście naleśnikowym wtedy, gdy kupiliście w sklepie rybę chudą Do takich zalicza się solę, dorsza, morszczuka, sandacza, tilapię, mintaja, szczupaka, mirunę, pangę czy leszcza. Czy ryby tłuste należy panierować? Panierka lub otoczka z ciasta chroni chude rybie mięso przed wysuszeniem. Jeśli nie macie czasu na zrobienie ciasta naleśnikowego, wystarczy wam tradycyjny zestaw złożony z jajka, mąki i bułki tartej. Jednak jeżeli przyrządzacie na obiad rybą tłustszą, panierowanie jest zbędne. Tak będzie między innymi w przypadku smażenia łososia, makreli (oczywiście tej jeszcze nieuwędzonej) czy pstrąga tęczowego. Co zrobić z rybami, które zwyczajowo nie należą ani do grupy ryb tłustych, ani chudych? Wtedy decyzja należy do was i od okazu, który macie w lodówce. Kiedy wasz karp czy pstrąg wykazuje znamiona posiadania dużej ilości tłuszczu, lepiej odpuśćcie sobie jego panierowanie. Kiedy powinno się solić rybę podczas smażenia? Niezależnie od tego, czy panierujecie swoją rybę, czy też smażycie ją bez tego rodzaju dodatków, koniecznie musicie stosować się do kilku podstawowych zasad. By nie wysuszyć ryby podczas smażenia, pamiętajcie o tym, by nie solić jej za wcześnie. Wystarczy, że posypiecie rybę solą chwilę przed smażeniem. Samo smażenie powinno być przeprowadzane na dobrze rozgrzanej patelni w stosunkowo niedużej ilości tłuszczu. Od której strony zacząć smażyć rybę? Konieczne jest ustawienie pod patelnią odpowiednio dużego ognia. Smażenie powinno odbywać się w wysokiej temperaturze. Dlaczego? Dzięki temu powierzchnia ryby stanie się nieco twardsza i wytworzy pewnego rodzaju skorupkę, która pozwoli na zachowanie soczystości wnętrzu fileta. Kiedy ryba zacznie „łapać” z zewnątrz ładny kolor, wtedy będziecie mogli delikatnie zmniejszyć poziom gazu. Jeśli smażycie kawałki ryby ze skórką, warto zacząć jej smażenie, kładąc fileta właśnie tą najpierw częścią na patelnię. Woda w ogrodzie to życie w ogrodzie Woda to życie i nie jest to żadne przekłamanie. Warto we własnych ogrodach budować mniejsze bądź większe zbiorniki wodne, które nie tylko dadzą cenną wodę wielu organizmom żywym, ale dodatkowo woda tworzy specyficzny mikroklimat. Gdy jest to woda płynąca np. kaskadą, to są tu jeszcze dodatkowe bodźce wizualne i dzwiękowe. Zbiorniki wodne są ostoją bioróżnorodności, dlatego też obecnie propaguje się ich budowę. Mogą brać udział także w retencji wody. Na naszej działce ROD (Rodzinny Ogród Działkowy) jregulamin ogrodu pozwala na budowę oczek wodnych, dlatego w 2021 roku skorzystaliśmy z takiej możliwości. Wybudowaliśmy oczko wodne kopane i wyłożone folią, które połączyliśmy ze skalniakiem z kaskadą wodną. Na bazie własnego doświadczenia, ale i zdobytej wiedzy przygotowaliśmy wskazówki dla osób, które myślą o budowie oczek wodnych w swoich oczka wodnego musi być świadomą decyzją. Obok kosztów jest to pracochłonne miejsce, o które cały rok trzeba dbać. Od naszych działań będzie zależało, czy będzie to miejsce ze śmierdzącą, zieloną wodą, pełną komarów, czy też miejsce o uregulowanych stosunkach, gdzie rośliny i zwierzęta jakie tu przybedą lub je wpuścimy bedą dobrze się czuły. Najlepsze porady wybrane dla Ciebie Karp to ryba, która tradycyjnie gości na polskim, wigilijnym stole. Smażony, pieczony, pod cebulką, panierowany. Karp to wigilijny symbol. Jednak nie wszyscy przepadają za tą królewską rybą. Wiele osób odrzucają ości oraz zapach mułu. Ostatnio coraz rzadziej trafiają się karpie pachnące mułem, jednak mamy sposób na ten problem. Poradzimy, jak pozbyć się zapachu mułu z ryby. Co robić, gdy ryba ma zapach mułu? Jeśli ryba, na przykład wigilijny karp, pachnie mułem możemy w łatwy sposób pozbyć się tego nieprzyjemnego aromatu. Oto sprawdzone sposoby, jak pozbyć się zapachu mułu z karpia: Sprawioną rybę wkładamy na 5 godzin do roztworu wody, soli i sody oczyszczonej. Do 5 litrów wody dodajemy 2 czubate łyżki sody oczyszczonej i 2 łyżeczki soli kuchennej. Oczywiście ryby w czasie moczenia muszą być przechowywane w chłodnym miejscu. Gdy karp wymoczy się w sodowej solance rybę dokładnie płuczemy. Następnie skrapiamy go sokiem z cytryny i przygotowujemy na wigilijną karpia przeznaczonego na wigilijny półmisek wkładamy do szklanego lub metalowego naczynia i zalewamy mlekiem. Następnie wstawiamy do lodówki na kilka lub kilkanaście godzin. Po tym czasie wyjmujemy karpia z mleka i przygotowujemy według ulubionych przepisów. Trzeci sposób to stara, sprawdzona cebula. Cebulę kroimy w cienkie plasterki i obkładamy nimi oczyszczoną rybę. Następnie wszystko posypujemy roztartym w dłoniach majerankiem i wstawiamy na kilka godzin do lodówki. Przy przygotowaniu karpia po grecku dobrze sprawdzi się obłożenie surowej ryby utartymi na tarce warzywami – marchewką, pietruszką i selerem. Tak przygotowanego karpia tak jak poprzednio wstawiamy na kilka godzin do lodówki. Warzywa również powinny wyciągnąć zapach mułu z ryby. Dobrym sposobem jest także wcześniejszy zakup karpia i zamrożenie ryby. W trakcie mrożenie karp także traci mulisty posmak. Sprawdź, jak rozmrozić rybę Jak smażymy karpia na Wigilię Pomimo wielu ciekawych pomysłów na podanie karpia, na naszych stołach wciąż króluje karp smażony. Poradzimy, jak usmażyć karpia na Wigilię, aby panierka była złota i chrupiąca. 2018-11-14 © 2021 Wszystkie prawa zastrzeżone

żeby ryba nie śmierdziała